„Przekażcie sobie znak pokoju”…. Nie wszystkie gesty na mszy za więziennymi kratami wyglądają tak samo jak te znane nam cotygodniowej eucharystii. W więzieniu nie można podać ręki byle komu, zwłaszcza „frajerowi”.
Na spotkaniu w miniony czwartek mogliśmy dowiedzieć się więcej o pracy, o której rzadko mówi się na co dzień. Nasz gość – o. dr Ernest Siekierka OFM opowiedział o posłudze duszpasterskiej za więziennymi murami. Czy pamiętacie, że sam Pan Jezus był więźniem? Takim, dla którego zgodnie z ówczesnym prawem i przekonaniem oskarżycieli jedyną formę wymierzenia sprawiedliwości mogła stanowić kara śmierci.
Więzienie we Wronkach jest największym zakładem karnym w Polsce. Przebywają tu przeważnie kryminaliści największego kalibru, odsiadujący długie wyroki. Dlatego w zakładzie obowiązuje ścisły rygor.
Między osadzonymi panuje natomiast ścisła hierarchia. „Grypsera” to ci najsilniejsi – swoista elita. To oni dyktują reguły, a ich raz rzucone słowo jest święte. Tego, kto narazi się „grypserze”, na ogół trzeba przenosić do innego zakładu. Bardzo ważny jest dla nich honor. Raz dane słowo lub poręczenie za kogoś traktują z powagą żołnierza, a zawiedzenie ich zaufania może skończyć się bardzo nieprzyjemnie (czego doświadczył jeden z osadzonych, który zdecydował się na ucieczkę podczas odwiedzin u chorej mamy).
We Wronkach jest też klasztor Franciszkanów i Wyższe Franciszkańskie Seminarium Duchowne. To tam o. Ernest założył Koło Penitencjarne, czyli grupę dla kleryków chcących nieść Chrystusa za mury zakładu karnego. „W więzieniu bracia klerycy odbywają praktykę duszpasterską w jednym z najtrudniejszych środowisk. Poznają wielu niezwykłych ludzi z trudną przeszłością, z długimi wyrokami, nawet dożywociem. Nie jest to łatwe doświadczenie, ale chcemy swoją postawą życia franciszkańskiego głosić im Ewangelię Jezusa Chrystusa i „nieść Światło tam gdzie panują ciemności” – czytamy na stronie internetowej seminarium.
Posługa duszpasterska w zakładzie karnym bywa niczym żmudne drążenie kropli wody w skale. Oprócz niedzielnej Mszy Św. są katechezy a nawet rekolekcje. Osadzeni najbardziej cenią jednak rozmowę twarzą w twarz. To wówczas powoli, bardzo stopniowo nabierają zaufania.
Kapelan więzienny, zanim rozpocznie swoją posługę, powinien się do niej dobrze przygotować. Bez znajomości zasad „grypsery”i niepisanych reguł panujących wśród osadzonych, nie zdziała zbyt wiele. Warto również przyswoić sobie podstawowe elementy więziennego slangu… Używając pozornie neutralnych słów (np. „ładny”) można uzyskać bowiem bardzo nieoczekiwany efekt.
Za więziennymi murami można uczestniczyć w niedzielnej Eucharystii… przeważnie raz na dwa tygodnie. Są bowiem takie grupy więźniów, które nie mogą znaleźć się razem w tym samym pomieszczeniu. Dlatego w jedną niedzielę w mszy uczestniczy pierwsza z grup, a w następną druga. Wyjątkowe są święta Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy – wówczas odprawia się dwie Msze Św. kolejno dla każdej z grup.
Duszpasterstwo więźniów stawia na duże zaangażowanie wiernych. Osadzeni sami przygotowują szopkę bożonarodzeniową, a ci, którzy posiadają zdolności artystyczne, rzeźbią figury w drewnie. Jest również wspólne tworzenie ołtarzy na Boże Ciało. Wówczas cztery zespoły zaczynają rywalizować o to, który ołtarz będzie najbardziej okazały.
Były też rozgrywki tenisa stołowego (klerycy kontra osadzeni) a także turniej siatkówki rozegrany na spacerniaku, podczas którego głośno kibicowano z okien cel. Najpiękniejszym przeżyciem dla ojca Ernesta były jednak Gorzkie Żale śpiewane grubymi męskimi głosami podczas rekolekcji wielkopostnych. Choć ojciec bardzo obawiał się, że pomysł będzie „niewypałem”, okazało się, że wielu pamiętało formę tego nabożeństwa jeszcze z domów rodzinnych.
Szczególnym czasem jest Boże Narodzenie. Franciszkanie starają się zajrzeć do każdej z 320 cel, by podzielić się opłatkiem…nawet z tymi, którzy na co dzień nie włączają się w duszpasterstwo. Podczas składania życzeń miękną nawet najwięksi twardziele. To wówczas pada wiele z trudem wykrzesanych słów, a największy ładunek emocjonalny schowany jest na ogół w milczeniu, które zapada między słowami.
Pasterka odprawiana jest po południu – takie są wymogi więziennego rygoru. Światła w kaplicy są wówczas specjalnie przyciemniane, a od ścian pomieszczenia odbija się dźwięk wspólnie śpiewanych kolęd. W każdej celi stoi świąteczny stroik przygotowany przez uczennice sióstr Urszulanek z Pniew.
Ci, którzy sprawują się szczególnie dobrze, mogą liczyć na 48-godzinne zwolnienie z więzienia. Franciszkanie zapraszają ich wówczas na wigilię do klasztoru. Muszą być czujni, bo ewentualna ucieczka wiąże się z dużą odpowiedzialnością. Piękny jest jednak widok, gdy podczas świątecznej mszy pod jednym filarem osadzony stoi ramię w ramię z pracownikiem więzienia i oboje z równym zachwytem w oczach wpatrują się w świąteczną szopkę. Wielu parafian pracuje bowiem właśnie w zakładzie karnym – jest to jeden z największych pracodawców we Wronkach.
W każde święto odbywa się agapa, czyli uczta spożywana przy wspólnym stole. Największym przysmakiem jest tam ciasto wypiekane przez kleryków, które osadzeni pieszczotliwie nazwali „plackiem kataniarskim”. Na księży za kratami mówi się bowiem w więziennym żargonie: „kataniarze”.
W więzieniu handluje się wszystkim, co posiada jakąkolwiek wartość materialną. Idąc za natchnieniem „brata Spontana i siostry Improwizacji”, Franciszkanie wprowadzili w obieg kilka egzemplarzy Biblii. Z czasem okazało się, że niejeden osadzony czytał Pismo Św. w więziennej celi. Pomogło to dotrzeć do kilku osób, które wcześniej były zagubione i zamknięte.
Pozostał jednak mały problem. Gdy o. Ernest martwił się, jak załatać dziurę w budżecie, która powstała po bardzo spontanicznym zakupie Biblii, pod bramką klasztoru zjawiła się pani, którą „coś natchnęło”, by przekazać sumę pieniędzy na rzecz duszpasterstwa we Wronkach.
Pan Bóg kilka razy pokazywał że w szczególny sposób pamięta o Wronkach. Gdy o. Ernest wahał się, czy zorganizować pierwsze rekolekcje, odpowiedź przyszła w czytaniach niedzielnej Mszy Św. mówiących o niesieniu Boga więźniom. Wiosną 1993 roku, w chwili gdy biskup nakładał ręce na głowy osadzonych, którzy zdecydowali się przyjąć sakrament bierzmowania, między kratami uchylonego okna przysiadł śnieżnobiały gołąb.
Było również jedno spektakularne nawrócenie (i kilkadziesiąt a może kilkaset nawróceń mniej spektakularnych). Jeden z więźniów odsiadujących wyrok za morderstwo umiał pięknie rzeźbić w drewnie. Gdy o. Ernest poprosił go o wykonanie krzyża do auli, szybko przystąpił do dzieła. Po kilku tygodniach pracy krzyż było niemal gotowy. Chcąc wyrzeźbić ostatni detal – ranę w Chrystusowym boku, mężczyzna napotkał jednak na opór. Po chwili z miejsca, w którym powinno być serce Zbawiciela, wyciągnął łuskę od naboju. Głęboko poruszony, odczytał to jako bardzo osobisty znak od Pana Boga. To wydarzenie tak bardzo go zmieniło, że po kilku latach franciszkanie razem z więziennymi strażnikami napisali wniosek do prezydenta o wcześniejsze ułaskawienie skazanego. Wiedzieli, że szansę ma tylko jeden na tysiąc osadzonych…
… I udało się. Pan Maciej wyszedł na wolność. Najpierw odbył kilka miesięcy „kwarantanny”, mieszkając w klasztorze i pomagając braciom w codziennych pracach. Jak tłumaczył o. Ernest, taki etap jest konieczny, ponieważ osobie, która wyszła na wolność po długim wyroku, łatwo jest „zachłysnąć” się odzyskaną swobodą i powrócić na margines – często jest to bowiem jedyny znany jej sposób na życie.
Po kilkunastu miesiącach od wyprowadzki z klasztoru pan Maciej poprosił o. Ernesta o ślub. Franciszkanin, po wcześniejszym poznaniu wybranki („Chciałem się upewnić, czy powiedziałeś jej o sobie wszystko”- zażartował), mógł uczestniczyć w jednym z najpiękniejszych wesel. Pierwszy toast został wzniesiony nie za parę młodą, lecz za Franciszkanów, którzy pozwolili panu młodemu na nowo odkryć piękno życia. Poprzedziło go wzruszające świadectwo pana Macieja, który opowiedział o swoim nawróceniu. Dziś para ma troje dzieci i tworzy szczęśliwą rodzinę.
Kiedyś do ojca Ernesta podszedł jeden z osadzonych. „Chciałem podziękować za Ojca posługę”. „To miłe. Ale… przecież nie widziałem nigdy Pana na naszych, spotkaniach i czy nabożeństwach” – odpowiedział zdziwiony ojciec Ernest. Okazało się, że „układy”panujące między osadzonymi nie pozwoliły temu panu „jawnie” uczestniczyć w życiu duchowym. Za kratami każdy musi znać swoje miejsce. „Dlatego dziękuję w imieniu swoim i sobie podobnym” – kontynuował mężczyzna. „Niejednemu z nas wystarczyła obecność Ojca i innych braci na korytarzach, aby leżąc wieczorem, skierować myśli do Boga”.